Świat według Oliwki


Konny rajd po lubelszczyźnie
22/08/2010, 6:14 pm
Filed under: konie

Wszystko zaczęło się dokładnie tydzień temu, a może i z dzień trzeba dodać. Upalna sobota, nagła decyzja, że jedziemy, teraz, zaraz! I to czekanie na słowo od rodziców. Spakowana, zlana potem, pędziłam na pks, było późno. Dojechałam szczęśliwie na 21 do Firleja. Z ekscytacji nie mogłam zasnąć… ale wszystko opowiem dzień po dniu.

Ekwipunek:

Siodło, ogłowie, sakwy, pad (taki, aby sakwy nie obcierały), uwiąz, szczotki dla koni (miękka, drapak i kopystka), apteczka (plastry, leko, gazy, prochy, nóż od skalpela [przydał się ale o tym potem], bandaże), pałatka, koc (zapakowany w worek na śmieci, żeby nie zamókł), ciuchy na 3 dni (bluzki, bielizna, dwie pary spodni, długa koszula), mapa (29 letnia XD), ładowarka do telefonu, chusteczki, ręcznik duży, ale cienki i zajmujący mało miejsca, klapki, kosmetyczka (jej rolę pełnił litrowy worek na zacisk), portfel. Nie zapomnijmy o koniu! Na głowę – kapelusz.

Dzień zero- Baran do Kaznów kolonia (przyczepką)

Pobudka o 5, zapakowana w siatki mknęłam niczym wicher do stajni. Tam Misia dostała wczesne siano, a ja szykowałam sprzęt do odjazdu. O 7 z małym haczkiem Misia była już w przyczepce, właściciel stajni wiózł mnie do Anki (patrz odnośniki), do Koloni Kaznów, niedaleko, raptem 40km. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, Misia od razu poszła z Borysem na trawkę, a ja wypakowywałam rzeczy. Uprałam pad (jest uszyty przez moją babcię na wymiar pod sakwy, nie wiedziałam, że w końcu gdzieś pojedziemy, więc był używany). Od razy wyszło, że nie wzięłam scyzoryka ani ręcznika, tym drugim  poratowała mnie Anka, a bez pierwszego przeżyłyśmy cały rajd. Cały dzień się byczyłyśmy, upał nie pozwolił za bardzo na cokolwiek oprócz szukania i zaklepywania noclegów na następne dni.

Dzień pierwszy – Kaznów Kolonia do Rudka Starościańska- ok 13km

Wyjechałyśmy o jakiejś barbarzyńskiej godzinie, zapakowane i szczęśliwe. Trasa wiodła najpierw przez pola, potem przez Ostrów (niestety, na rzece Tyśmienicy mało jest mostów, ubolewam nad tym, że nie pojechałyśmy przez Babiankę, więcej km, ale prawie zero asfaltu, ale patrząc po upale z nas zostałyby tylko końsko-ludzkie skwarki). Jechałyśmy stępo-kłusem bez przerwy, nie jechaliśmy jakoś strasznie długo.  W Rudce ugościła nas Marta, mająca przydomową stajnię. Nasze konie zostały wywalone na padok, my napojone, sprzęt rozlokowany, i cały dzień raczyłyśmy się piwem. Potem dopuściłyśmy do stada Kalifornię, która miała z nami jechać dalej. Pierwsze starcie z Miśką skończyło się piękną ucieczką Kalify, Misia była górą. Potem zabraliśmy Kalifę, gdy towarzystwo się uspokoiło. Konie miały stać na padoku, ale była burza, wiatr dął, więc upakowaliśmy cztery konie w dwa boksy, i tak konie przestały noc.

Dzień drugi- Rudka Starościańska do Stajnia Makoszka – ok 9km

Oczywiście zaspałyśmy, pobudziłyśmy się o 7, nakarmiłyśmy konie, wcześniej je rozzipowując, potem najadłyśmy się my, a potem w drogę! Krajobraz lasów parczewskich zapierał dech w piersiach, jechałyśmy normalnym terenem, w niecałe 2h osiągnęłyśmy Stajnię Makoszkę (patrz odnośniki). Po drodze miałyśmy mini parkur z przewalonych drzew, pierwsze z nich Ankowy Borys oczywiście staranował. Może kilka słów o koniach, ja jechałam na Misi – półzimnokrwistej kobyłce, Anka na swoim zimnokrwistym Borysie, a Marta na małopolskiej Kalifornii, która przy naszych grubasach prezentowała się iście atletycznie. Tylko Kalifa była podkuta na przód, Misia macała po żwirze, więc następny rajd musi być już w butkach, jeśli ktoś coś wie o Old Macach, rozmiar 5 w przystępnej cenie… Ale wracając, dojechaliśmy do stajni, a tam przyjęli nas ciepło i serdecznie, w dzień konie stały na łące, a w nocy w twardo ogrodzonym padoczku obok stajni. My dostałyśmy obiad, kolację, i spanie w domu. Luksusy, luksusy!

Dzień trzeci – Stajnia Makoszka do Wola Wereszczyńska – ok 32km

Rano przywitała nas nie lada niespodzianka, w nocy konie się pokopały, Misia nie rządziła już stadem. Ale Kalifie spuchła tylna noga, nie dała sobie zrobić prób zginania, i chcąc nie chcąc rozstałyśmy się na rozdrożu, my skręciłyśmy na Białkę, a Marta wracała do siebie. Było mi strasznie głupio, bo było wiadomo kto tak narozrabiał. Misia ma piękne ślady po zębach na szyi. Znów trasa prowadziła przez Lasy Parczewskie, aż do Białki, tam waliłyśmy środkiem asfaltu, aż zjechałyśmy na niebieski szlak centralny, a stamtąd do Starego Orzechowa. Zrobiłyśmy pod nim niemal godzinny popas, a potem w drogę! Niestety, polesie to bagna, więc zapierdzielałyśmy kilka ładnych km poboczem. Czasem kłusowałyśmy, bo droga była jakaś podrzędnie podrzędna, i samochód przejeżdżał raz na ruski rok. Dojechałyśmy prawie do celu, dzwonimy, ale właścicielka stajni, Pani Renata Grabowska (patrz odnośniki), nigdzie nas nie widzi! I co się okazało, 1km od jej stajni ktoś trzyma kilka grubasków.. Na miejscu przywitała nas uśmiechnięta ekipa składająca się z pani Renaty, jej siostry, trzy psy- Luna (malamut), Amant (muvier? czy jakoś tak) i Pepe (nie pamiętam rasy, ale jakiś z tych groźnych, ale Pepe chciał nas zalizać na śmierć) i.. trzy szalone kucyki, które galopując obok Misi zafundowały jej prawie zawał serca. Najgorszy był miniszetlandzki ogierek Bubu… który przegalopował Misi pod brzuchem XD Oczywiście kuce zawsze były spokojne i chciały się przywitać. Wsadziwszy konie do pierwszych lepszych boksów (Misia nie widziała Borysa i wyszła prawie z drzwiami), pochowali kuce.. i co się okazało. Anka wpakowując Borysa, zapomniała, że sakwy poszerzają konia.. i oderwała kilka pasków mocujących. To nie koniec historii, na dodatek lekko odbił się pod siodłem. Więc zostałyśmy niemal zmuszone ( i tak byśmy z własnych chęci zostały) na dzień odpoczynku.

Dzień czwarty – Wola Wereszczyńska – skoki na Misi

Przez kolorowe przeszkody, udało mi się zapanować w jakimś stopniu nad łokciami. Dostałyśmy na czas pobytu przyczepkę kempingową, do użytku miałyśmy łazienkę i kuchnię. Wtedy też (chyba dnia trzeciego), robiłam skalpelem operację na otwartym pomidorze. Cały dzień się przenudziłyśmy, popiłyśmy piwa, pogadałyśmy z rodziną stajenną. Aha, konie spały też na padoku a Misia zaprzyjaźniła się przez okno z karym koniem… o imieniu Basia! Szok normalnie. Do późna grałyśmy w karty z Anką, najpierw ja układałam pasjanse, Anka zszywała sakwy, a potem siekałyśmy w makao i w wojnę. Potem umocniłyśmy wersję wojny, ja miałam wojownicze żółwia ninja, kawalerię, ciężką konnicę, bojowego rumaka… i cośtam jeszcze. Byłyśmy na spacerku w lesie, wracając zmokłyśmy niemiłosiernie.

Dzień piąty – Wola Wereszczyńska do Kaznów Kolonia – ok 30km

Anka zdobywszy doświadczenie, żeby szyć grubsze pady, wpakowała dwa koce pod siodło, żeby znów Borysa nie ukrzywdzić. Jechałyśmy z samego rana, szkoda nam było opuszczać to piękne i przyjazne miejsce. Wracałyśmy czerwunym szlakiem, potem z braku polnych dróg ufałyśmy ludziom , jak dojechać przez pole. Wiatr dął, ja zmarzłam przeokropnie, pałatka trochę uchroniła przed wiatrem, ale i tak było zimno. Trochę galopowałyśmy. Potem odkryłyśmy wieś Uścimów Nowy, gdzie w niemal co drugim domu były konie puszczone (zimniaki najczęściej, a raz banda kucyków) w drewnianym ogrodzeniu. Potem miałyśmy skręcić koło kapliczki… a tam z naprzeciwka stado krów! I to biegnie na nas. My myk w drogę, czekałyśmy aż stado wróci z pastwisk, a potem ruszyłyśmy.. trasa wiodła nieco inaczej niż planowałyśmy, ale było bardzo ładnie na łąkach gdzie był chwilowy popad, dojechałyśmy tak do Kolechowic i tam zrobiłyśmy postój również. Stamtąd był już rzut beretem, doczłapałyśmy stępem do Anki domu.. i nareszcie! Konie mogły się wytarzać, Borys czuł się jak u siebie w domu, a Misia czuła się prawie jak u siebie. A my napchałyśmy się żółtymi pomidorami, z cebulą i śmietaną. W życiu pomidory nie smakowały tak dobrze jak wtedy.

Co warto wziąć, a czego nie wzięłyśmy:

Naprawdę ciepłą bluzę, ostatniego dnia zamarzałam, scyzoryk, talię kart, latarkę. Myślimy też o zaliczeniu poleskiego szlaku, więc przyda się menażka, zestaw przypraw (pieprz, sól, wegeta), niezbędnik. I kurka wodna, pilniczek do paznokci…

Z przyczyn ode mnie nie zależnych, rajd był krótki, ja wylądowałam wczoraj w pracy, dziś jeździłam na Całusce, która była bardzo grzeczna i ogólnie życie jest piękne. Misia została u Anki i zabiorę ją stamtąd lada dzień. Jestem najbardziej naładowana pozytywną energią niż kiedykolwiek. Ja chcę jeszcze raz! Ja chcę Góry Świętokrzyskie, ja chcę Polesie, ja chcę, chcę! Aaa!

A tak w ogóle mam najcudowniejszego konia na ziemi, nawet jeśli się boi motylków, ten cudek prowadził cały teren, włożyła w ten rajd całą swoją odwagę i nigdy z nikogo nie byłam tak dumna jak z własnego konia. Zdjęcia wstawię w innej notce. Gratuluję wszystkim tym, którzy dotrwali aż tutaj.


1 komentarz so far
Dodaj komentarz

Amant to bouvier, a Pepe molos jakiś 😉

już nie mogę się kolejnego rajdu doczekać x)

Komentarz - autor: any




Dodaj komentarz